W naszej diecezji Aiquile jest wiele parafii, w których nie ma księdza. Do niektórych kościołów raz na jakiś czas przyjeżdżają księża z sąsiednich parafii, często bardzo oddalonych od siebie. W innych, takich jak Tin Tin czy Vila Vila zamieszkują siostry zakonne, które prowadzą lokalne duszpasterstwo.
Trzy miesiące temu do naszej diecezji przyjechał ks. Salvatore, który pochodzi z Włoch. W raz z jego przyjazdem narodził się pomysł, aby posłać tego duszpasterza na tereny, gdzie od wielu lat nie było żadnego księdza, a mianowicie w wysokie góry, na ogromną przestrzeń pomiędzy Mizque, Tin Tin a Aiquile. Ks. Salvatore miałby zamieszkać w Raqay Pampa, gdzie duszpasterstwo od 30 lat prowadziły siostry z Tin Tin, przyjeżdżając tu raz na jakiś czas.
Rankiem dwudziestego trzeciego września zebraliśmy się przed kurią w Aiquile, chcąc wszyscy razem wyruszyć do Raqay Pama na uroczystości przywitania nowego księdza. Obecni byli: ks. biskup Jorge, trzech kapłanów, brat zakonny, siostry zakonne, przedstawiciele Caritas i Radia Esperanza w Aiquile. Czterema terenowymi samochodami wyruszyliśmy w drogę. W czasie podróży podziwialiśmy niezwykle malowniczy krajobraz. Ponad półtora godziny jechaliśmy po krętych szutrowych drogach, aby dotrzeć do Santiago, które położone jest na wysokości trzy tysiące pięćset metrów nad poziom morza, gdzie czekał na nas ks. Salvatore. Na tej wysokości praktycznie nie rosną już ani drzewa, ani krzewy. Jedynie wysuszona trwa i skały wypełniają ten górski krajobraz. Co jakiś czas widać skromne domy zbudowane z adobe, czyli z błota i słomy, a przed domami - grzejących się w słońcu starszych ludzi, którzy nie mogą już pracować. Wszyscy inni zajmują się głównie uprawą ziemniaków, wypasem kóz albo owiec. Niezwykle trudna to praca, gdyż pola uprawne położone są na stromych zboczach gór. Miejscowi Indianie nie mają maszyn rolniczych, więc wszystko robią własnymi rękami. Tylko dzieci nieświadome trudu, jaki ich czeka w przyszłości, z odmrożonymi od nocnego zimna policzkami, bawią się radośnie.
Nasze przybycie do Santiago wywołało niemałą sensację wśród miejscowej ludności. Ks. Salvatore już na nas czekał. Po krótkiej rozmowie ruszyliśmy dalej w stronę Raqay Pampa. Po dwudziestu minutach dotarliśmy do celu. Z daleka było widać wielki tłum ludzi, czekających na swojego księdza. To było niezwykłe! Wszyscy ubrani byli w świąteczne stroje, w rękach trzymali transparenty i flagi, grali, tańczyli. Wyglądało to tak, jakby czekali co najmniej na przyjazd samego Papieża.
Zatrzymaliśmy się około dwustu metrów przed tym wiwatującym tłumem, zostawiliśmy samochody i dalej poszliśmy już pieszo. Był niesamowity upał, słońce paliło niemiłosiernie, a ja nie miałem kapelusza. Gdy doszliśmy do granicy wioski, rozpoczęły się powitania. Był to niezwykle wzruszający moment. Począwszy od starszych mieszkańców, a skończywszy na najmłodszych, wszyscy podchodzili do nas i życzyli wszystkiego najlepszego, sypiąc na nasze głowy konfetti. Grała muzyka w wykonaniu miejscowych Indian, którzy ubrani byli w bardzo specyficzne, typowe dla tej wioski stroje. Ten rytuał powitania trwał mniej więcej godzinę. Śpiewy, tańce, od których unosiły się tumany kurzu, uściski, chmury konfetti nad naszymi głowami i niesamowity upał – to wszystko sprawiło, że czułem, jakby moja głowa była oblana wrzątkiem. Następnie przy akompaniamencie muzyki ruszyliśmy razem w stronę kościoła. Przeszliśmy przez dwie specjalnie przygotowane dla nas bramy i po piętnastu minutach doszliśmy do kościoła, gdzie czekały na nas dzieci. Tam rozpoczęła się oficjalna część uroczystości, to znaczy przemówienia. Staliśmy wszyscy w słońcu, a ja bez czapki na głowie miałem wrażenie, jakbym przeszedł co najmniej pół Sahary. Wtedy to zrozumiałem, dlaczego nigdy dotąd nie widziałem Indianina bez nakrycia głowy. Czy to wysoko w górach, czy też nisko w tropiku, każdy nosi tu nakrycie głowy - począwszy od wielkich kapeluszy, aż po specyficzne wełniane czapeczki. Bardzo często stanowi ono element kultury Indian. Ta część ich lokalnego stroju to niejako znak rozpoznawczy, mówiący o tym, z jakiego plemienia lub z jakiej wioski jest dany człowiek. Ma to także praktyczny wymiar – przede wszystkim chroni bowiem przed boliwijskim słońcem. Indianie nie rozstają się ze swoimi kapeluszami. Mają je na głowach także w czasie spożywania posiłków w domu, załatwiania jakichś spraw w urzędach, a nawet w kościele (wszyscy, również mężczyźni). Pamiętam, jak spotkałem kiedyś pewnego księdza, Boliwijczyka, który w konfesjonale spowiadał w czapce, a bynajmniej nie było wtedy zimno. Należy jednak pamiętać, że to co nas może w jakimś sensie szokować, w kontekście naszej obyczajowości być odbierane jako brak kultury czy nietaktu, w innych kręgach może być zupełnie normalne.
Po zakończonych przemówieniach rozpoczęła się Msz Św. pod przewodnictwem naszego biskupa. Sprawowana była w języku Quechua, to znaczy lokalnym indiańskim, który w niczym nie przypomina żadnego innego języka, a na dodatek składa się z dźwięków (głosek), które przypominają cmokanie czy mlaskanie. Z powodu strasznego upału jeden z księży prawie stracił przytomność i nie mógł z nami celebrować tej uroczystości. Na szczęście po godzinie powrócił do pełni sił i pojawił się już na obiedzie kończącym uroczystości. Nie pytajcie, co było do jedzenia. Pożywienie Indian to dla mnie wciąż niezbadany, tajemniczy aspekt mojej codzienności. Z tego co rozpoznałem, był tam na pewno ryż, a poza tym wiele innych lokalnych przysmaków, których smaku i aromatu nie da się opisać, ale też zbytnio się za nimi nie tęskni.
Po obiedzie przez chwilkę rozmawiałem z Padre Salvatore. Był bardzo szczęśliwy i wzruszony. Jedyne co go niepokoiło, to brak znajomości lokalnego języka, w którym mówi większość mieszkańców tamtego regionu.
Po krótkim pożegnaniu wyruszyliśmy w drogę powrotną do Aiquile. Wraz z trzema przedstawicielami Radia Esperanza i siostrą zakonną ruszyliśmy w drogę. Wracaliśmy dłuższą trasą, ale widoki, jakie zobaczyliśmy po drodze, były niezwykle piękne, wręcz zachwycające. Po dwóch godzinach jazdy prawie dotarliśmy do Mizque. Pozostało nam jeszcze przeprawić się przez dwie rzeki. Szczęście, że była to pora sucha i poziom wody był niewielki. W takich okolicznościach przeprawiliśmy się przez nie bez większych problemów. Tylko siostra zmartwiła się w pewnym momencie, gdy samochód zatrzymał się na większym kamieniu i powiedziałem, że trzeba będzie wysiąść i go popchać.
W centrum Mizque wypiliśmy po szklance świeżo zmiksowanych owoców, które przygotowała nam pewna Indianka handlująca nimi na ulicy i ruszyliśmy w stronę domu. Po czterdziestu minutach jazdy, będąc świadkami pięknego, andyjskiego zachodu słońca, wróciliśmy do Aiquile. Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni, spaleni słońcem, ale jednocześnie przepełnieni Bożą radością, bo taka jest przecież nasza misja.
Ks. Tomasz Denicki, 24.09.2014r., Aiquile, Bolivia.