Siłą rzeczy Boże Narodzenie w Afryce musi różnić się od tego przeżywanego w Polsce.
No bo np. na śnieg nie ma chyba co liczyć, choć ranki o tej porze roku bywają prawie chłodne. Zaczyna się pora sucha, więc dni są raczej słoneczne i upalne (powyżej 30 ºC), a mama nie musi już upominać nawet przez telefon: „Tylko bez czapki nie wychodź!”. Może też powiać harmattan - wiatr od pustyni niosący ze sobą tumany drobnego piasku na odległość setek kilometrów. W praktyce wygląda to jak sucha mgła, tylko że trzeba po niej częściej zamiatać pokój i myć okna.
Mimo braków śniegowych, Święty Mikołaj przyjeżdża także i tutaj, choć ma problemy z poruszaniem się na saniach. Jakoś sobie jednak biedak radzi. Do tego, mimo że to święty chrześcijański (był przecież biskupem!), uznają go także dzieci pogańskie i muzułmańskie, więc kiedy przychodzi do nas w dzień wigilii Bożego Narodzenia, musi mieć przygotowanych w worku dużo dodatkowych prezentów dla dzieci nieujętych w żadnych kościelnych spisach.
Z roratami w adwencie jest problem. Ich ideą jest to, by na początku mszy w kościele było ciemno, a całe światło pochodziło od płomyków świec. A u nas przez cały rok o 6:00 rano jest już widno, a o 18:00 jeszcze widno. Trzeba by więc roraty robić o 5:00, albo ewentualnie o 19:00, ale wprowadziłoby to w życie parafii zbyt wielki chaos, więc tej tradycji nie próbujemy póki co tu zaszczepiać.
Z choinką też jest problem, bo nie rosną tutaj ani świerki, ani jodły, ani nawet sosny, a bombki na palmie wyglądają raczej głupio. Do tego nie chcą się trzymać (często się zsuwają). W domu mamy więc małą choinkę sztuczną, ale to nie to samo. W kościele stroimy za to szopkę, a figurka Nowonarodzonego jest uroczyście wnoszona w procesji podczas Pasterki.
Zeszłoroczne Święta były pierwszymi w moim życiu spędzonymi na obczyźnie. Zaczęło się oczywiście od generalnych porządków i dekoracji refektarza: szopka ze świeżym sianem (tym razem nie było problemów z jego zdobyciem - wystarczyło wyjść przed dom i zgarnąć trochę skoszonej trawy) kolorowe łańcuchy nad oknami i migające lampki tworzące niepowtarzalny i prawie magiczny nastrój. Wigilijną wieczerzę zaczęliśmy zaraz po wieczornej Mszy dla dzieci. Po lekturze Pisma Świętego i połamaniu się opłatkiem, cała nasza czteroosobowa wspólnota zasiadła do stołu. Była zupa grzybowa, kapusta z grzybami i smażona ryba, a na koniec, francuskim zwyczajem, szampan (to tutejszy odpowiednik opłatka, którym to w myśl zasady, że „gorszy się tylko gorszy”, gorszyć się nie należy). Dodatkową atrakcją był fakt, że wiele polskich zwyczajów trzeba było tłumaczyć naszemu klerykowi – Gastonowi, a przy okazji samemu głębiej uświadamiać sobie ich znaczenie i wymowę. Nie mogło też oczywiście zabraknąć prezentów w postaci zaklejonych kopert z dodatkowym kieszonkowym i świętych obrazków. Potem jeszcze tylko szybki telefon do rodziców i wyjazd do wioski, by tam sprawować Mszę pasterską. Dopiero pod jej koniec dowiedziałem się, że to pierwsze Boże Narodzenie, które dane jest tej wspólnocie przeżywać razem z kapłanem. Po mszy wspólny posiłek dla całej wioski: ryż z jakimś sosem (bardzo ostrym), popcorn, a nawet „pączkowe” ciastka (tutejsza specjalność). Po posiłku – wspólne oglądanie filmu o życiu Jezusa: ktoś wyniósł telewizor, ktoś inny pożyczył odtwarzacz DVD. Dzieciaki były zachwycone.
Noc spędziłem w jednym z domów, gdzie dostałem pokój wyposażony nawet w wentylator. Mama właścicielki, kobieta niemówiąca właściwie po francusku, na noc wypożyczyła mi swój ukochany obraz Jezusa ukrzyżowanego (my nazwalibyśmy go odpustowym kiczem, dla niej stanowił prawdziwy skarb). Prosty gest, a jakże wymowny.
Rano, załadowawszy na pakę samochodu podarowane owoce i żywego koguta, wracałem na parafię wyśpiewując przez całą drogę polskie kolędy, których jakoś mi zabrakło. Na Mszy św. o 9.00 ochrzciłem czwórkę dzieci (chrzty dzieci, choć nie są już wyjątkiem, ciągle stanowią dużą mniejszość w stosunku do liczby chrztów młodzieży i dorosłych).
Ogólnie było skromnie i daleko od domu, ale uroczyście i jak ująłby to zapewne mój tato, to „coś”, co unosiło się w powietrzu, było właśnie „tym czymś” i dawno już nie czułem takiej radości z faktu, że Słowo stało się ciałem.
W okresie bożonarodzeniowym po domach chodzą kolędnicy. Dzieciaki przychodzą najpierw regularnie na naukę śpiewu, aż wreszcie któregoś dnia zbierają się poprzebierani za królów i królowe i w kilku grupach ruszają w miasto (każda grupa do swojej dzielnicy) niosąc przy tym wypisane na gwiazdkach z papieru słowa Dobrej Nowiny o Zbawicielu. Ma to szczególny wymiar ewangelizacyjny w kraju gdzie chrześcijanie stanowią około 30% społeczeństwa. Zebrane przy tej okazji pieniądze są przekazywane na misje w innych krajach. To pierwsza ogólnokrajowa inicjatywa związana z Papieskimi Dziełami Misyjnymi!
W tym roku nie wiemy jeszcze czy będziemy odprawiać Mszę św. Pasterską z ludźmi, bo może powtórzyć się sytuacja z 1999 roku, kiedy to obowiązywała godzina policyjna. Sytuacja w kraju nie wygląda bowiem dobrze. Po wyborach stary prezydent nie chce oddać władzy nowemu. Niby nic nowego, bo niepokoje w kraju trwają od jedenastu lat, a od ośmiu kraj jest podzielony na dwie części (prezydencką – południową i północną, znajdującą się w rękach rebeliantów, z których wywodzi się kandydat, który wygrał, więc role niejako się odwróciły). Wybory były szansą na zakończenie tego podziału i rozpoczęcie procesu wychodzenia kraju z głębokiego kryzysu. Teraz grozi nam kolejna wojna domowa. ONZ prawdopodobnie nałoży embargo. Póki co jednak życie na parafii płynie swoim własnym rytmem. Czas pokaże, czego Pan Bóg od nas oczekuje. W tym kontekście inaczej jednak brzmi proroctwo proroka Izajasza o Księciu Pokoju, który ma przyjść na świat (Iz 9, 5).